Dlaczego w Polsce zamyka się porodówki? Ginekolog: Tego nie robi się dla przyjemności
W debacie o ochronie zdrowia rzadko kiedy pojawia się tyle emocji, co przy temacie zamykania porodówek. Media informują o kolejnych miastach, gdzie kobiety będą musiały jechać dalej, samorządowcy alarmują, a w komentarzach przewija się to samo zdanie: "Państwo zostawia kobiety na pastwę losu”.
Ale – jak podkreśla dr n. med. Maciej Jędrzejko, ginekolog-położnik, znany w mediach jako „Tata Ginekolog” – obraz jest bardziej złożony, a decyzje o likwidacji oddziałów mają ekonomiczne powody.
– Tego się nie robi dla przyjemności. Zamyka się z powodów ekonomicznych. Rodność kobiet spadła w tej chwili do 1,1, a próg zastępowalności pokoleń to 2,1 mniej – mówi lekarz.
– Jeżeli porodówka ma 100 porodów rocznie, to ona generuje milionowe straty. Minimum, żeby oddział wychodził na zero, to 600 porodów rocznie.
Zdaniem położnika prawdziwy dramat rozgrywa się gdzie indziej – w statystykach urodzeń i w strukturze systemu ochrony zdrowia.
Polki rodzą coraz mniej i to widać na mapie szpitali
Z danych Ministerstwa Zdrowia wynika, że w ciągu ostatnich dziesięciu lat z mapy Polski zniknęło ponad 200 porodówek. Tendencja przyspieszyła po 2020 roku, kiedy urodzeń zaczęło gwałtownie ubywać. Według danych GUS w 2023 roku Polska zanotowała najniższą liczbę urodzeń od II wojny światowej.
W niektórych regionach sytuacja jest wręcz dramatyczna. Na Śląsku – jak wskazuje dr Jędrzejko – liczba porodów spadła o 50 procent w dekadę. Przy takiej liczbie pacjentek nierentowne są nawet najlepsze oddziały, bo porodówka to nie tylko pomieszczenie – to ginekolodzy, neonatolodzy, anastezjolodzy, pielęgniarki, personel pomocniczy, gotowi do pomocy 24 h na dobę.
Utrzymanie takiego zespołu 24/7 jest ekonomicznie możliwe tylko tam, gdzie liczba porodów nie spada poniżej określonego minimum. W wielu powiatach to już nierealne: populacja się starzeje, młodzi wyjeżdżają, urodzeń jest coraz mniej.
– Porodówka nie działa w próżni. Musi mieć neonatologię, a neonatologia też jest kosztowna – przypomina dr Jędrzejko. – Potrzeba inkubatorów, respiratorów i przede wszystkim wykwalifikowanego personelu lekarskiego i pielęgniarskiego, którego brakuje.

"Kobiety w Polsce boją się rodzić i to jest największy problem"
Wraz z zamykaniem oddziałów pojawia się obawa: czy poród oddalony o 40–60 minut jazdy jest bezpieczny?
Dr Jędrzejko odpowiada ostrożnie, ale jednoznacznie: statystycznie – tak.
– Poród trwa kilkanaście godzin. Jeżeli pacjentka w momencie rozpoczęcia porodu wsiada do samochodu, to w ogromnej większości przypadków zdąży.
Zastrzega jednak, że to pytanie kieruje debatę w złą stronę. Problem nie polega bowiem na tym, że kobiety muszą jechać dalej. Problem polega na tym, dlaczego porodówki są zamykane. I tu dochodzimy do kolejnego elementu układanki.
Po wyroku Trybunału Konstytucyjnego z 2020 r., który całkowicie zakazał aborcji embriopatologicznej, powodując wśród kobiet kobiet efekt mrożący, Polska weszła w zupełnie nową fazę. Protesty Ogólnopolskiego Strajku Kobiet, masowe demonstracje i setki tysięcy młodych kobiet wyrażających swoją niezgodę na ograniczenie praw reprodukcyjnych. Te zdarzenia zmieniły zbiorową świadomość.
– Pacjentki 35+, które wcześniej chciały zajść w ciążę, mówią mi wprost: "Ja już w tym kraju nie chce mieć dzieci. Jeszcze umrę, a jak będe miała nieuleczalnie chory płód z wadami, to kto mi pomoże?!" – opowiada dr Jędrzejko.
Położnicy w całej Polsce sygnalizują ten sam trend: kobiety w wieku rozrodczym, zwłaszcza te wykształcone, miejskie, świadome, zaczęły podejmować decyzje o macierzyństwie później – albo rezygnować z niego w ogóle.
Artykuły ekonomistów (np. analizy Money.pl) pokazują, że poczucie bezpieczeństwa prawnego i medycznego ma dziś większy wpływ na dzietność niż świadczenia finansowe.
Poród stał się aktem odwagi.
A to dla demografii to zapowiedź katastrofy.
W Polsce brakuje ginekologów – kolejna przyczyna zamykania oddziałów
Nawet jeśli byłoby więcej porodów, brakuje osób, które mogłyby je prowadzić. Położnictwo i ginekologia stały się jedną z najbardziej ryzykownych specjalizacji w Polsce. Powód? System prawny oparty na karaniu, a nie na wyjaśnianiu.
– Nie ma drugiego takiego oddziału jak położnictwo, gdzie tyle rzeczy może pójść nie tak, a każda z nich może doprowadzić do utraty prawa wykonywania zawodu – mówi dr Jędrzejko. – Młodzi chętniej wybierają "bezpieczne specjalizacje" jak dermatologia czy endokrynologia. Ja się im nie dziwię. Nie chcą żyć w strachu.
Ekspert podkreśla, że bez lekarzy nie da się prowadzić porodówek. Nawet tych, które jeszcze nie zostały zamknięte.
– Nie da się prowadzić oddziału położniczego, patologii ciąży i porodówki z pistoletem prawa przy głowie. Lekarze nie mają żadnej ochrony, a tylko atak i gigantyczną odpowiedzialność – mówi w rozmowie z portalem Pacjenci.pl.
Czy powrót porodówek jest możliwy? Tak, ale pod jednym warunkiem
Wbrew pozorom zamknięcie oddziału nie jest ostateczne. Jeśli liczba urodzeń wzrośnie, jeśli zmieni się system prawny, jeśli pojawi się więcej lekarzy – porodówki mogą wrócić, ale – jak podkreśla lekarz – to nie wydarzy się samo.
– Jeżeli kobiety znów poczują bezpieczeństwo, wrócą. A jak wrócą kobiety, wrócą porody. I porodówki.
Według dr. Jędrzejko kluczowe są zmiany legislacyjne:
⦁ legalizacja aborcji,
⦁ model odpowiedzialności medycznej „no-fault”,
⦁ odbudowa zaufania pacjentek,
⦁ inwestycja w kadry i neonatologię.
Bez tego – jego zdaniem – nawet jeśli samorządy będą walczyć o utrzymanie oddziałów, demografia i rynek pracy “zrobią swoje”.
Źródło: Pacjenci