"Najgorzej, gdy lecimy do dzieci". Ratownik LPR o najtrudniejszych momentach w swojej pracy [WYWIAD]

"Najgorzej, gdy lecimy do dzieci” – mówi ratownik Lotniczego Pogotowia Ratunkowego Bartosz Rybszleger w rozmowie z portalem pacjenci.pl. Od ponad 20 lat ratuje ludzkie życie, a od dekady robi to z pokładu śmigłowca. W szczerej rozmowie z Darią Siemion opowiada o najtrudniejszych akcjach, rekrutacji do LPR, pracy pod presją i tym, jak radzi sobie ze stresem po dramatycznych interwencjach.
Daria Siemion: Skąd pomysł, żeby zostać ratownikiem LPR?
Pomysł pojawił się po kilku latach pracy w zespołach naziemnych. Jestem ratownikiem medycznym od 2003 roku, w zawodzie pracuję ponad 20 lat. Po około dekadzie pracy naziemnej postanowiłem się rozwijać i spróbować czegoś więcej. Obserwując pracę załóg LPR, pomyślałem, że to coś dla mnie.
Trudno było się dostać?
Bardzo trudno. Żeby aplikować, przede wszystkim trzeba być ratownikiem medycznym z licencjatem lub pielęgniarką systemu i co najmniej trzyletnim doświadczeniem w jednostce systemowej. Wtedy można złożyć podanie.
Następnym krokiem są badania lekarskie. Nie można mieć żadnych poważnych chorób, problemów ze wzrokiem itd. Później są kolejne etapy rekrutacji: test wiedzy medycznej, egzamin praktyczny – oceniana jest praca w zespole, postępowanie z pacjentem i znajomość sprzętu. Następnie są testy psychologiczne, rozmowa z psychoterapeutą. Na końcu są rozmowy kwalifikacyjne z właściwymi dyrektorami. Oczywiście przydają się dodatkowe umiejętności, jak język angielski, prawo jazdy...
To jest bardzo długa i trudna droga, wielu kandydatów odpada. Szczerze mówiąc, sam dostałem się dopiero za drugim razem.
Pamięta Pan swoją pierwszą akcję?
Pamiętam doskonale. To był transport dziecka po ciężkim wypadku ze Słupska do Gdańska.
A jaka akcja była najtrudniejsza?
Hmm, najtrudniejsza... Wszystkie są trudne, bo nigdy nie wiemy, gdzie polecimy i gdzie wylądujemy. Mogę powiedzieć o najgorszych.
Najgorsze są loty do ofiar wypadków i dzieci. Pamiętam taką sytuację – samochód zderzył się z pociągiem towarowym. Zginęło pięć osób, w tym trójka dzieci. Sam jestem ojcem, więc takie sytuacje nie są dla mnie łatwe.
Ostatnio wzrosła liczba wypadków na hulajnogach i te akcje też są obciążające, bo dotyczą głównie dzieci. To są poważne wypadki, urazy czaszkowo-mózgowe, duże ryzyko zgonu. Trudne są też akcje nocne, bo latamy przy użyciu gogli noktowizyjnych.
Co jeszcze? Na pewno różnego rodzaju katastrofy: powodzie, wypadki autokarów z dziećmi – wszędzie, gdzie dzieje się coś nietypowego, pojawia się śmigłowiec LPR.

Zdarzyło się Panu pomyśleć: "To już za dużo, odchodzę"?
Nie. Wręcz przeciwnie – po trudnych akcjach rozmawiamy w zespole, analizujemy, co można było zrobić lepiej. To raczej motywuje do dalszej pracy. Firma zapewnia nam też wsparcie psychologa i psychoterapeuty, a nawet siłownię, żebyśmy zachowali formę. W trakcie szkoleń uczymy się technik radzenia sobie ze stresem.
Jak wygląda typowy dyżur w bazie?
W bazie dziennej zaczynamy o 6:30. Najpierw sprawdzamy śmigłowiec i sprzęt medyczny, łączność z dyspozytornią medyczną, raporty z poprzednich dyżurów. Pilot wykonuje swoje czynności techniczne – sprawdza maszynę, warunki pogodowe, paliwo. Gdy pojawia się zgłoszenie, w 2-3 minuty jesteśmy w powietrzu. W Bydgoszczy mamy średnio 2–4 misje dziennie, około 600 rocznie. Regularnie ćwiczymy, działamy operacyjnie i zespołowo, więc każdy dokładnie wie, co ma robić, ale prawdę mówiąc w LPR trudno mówić o "typowym dyżurze" – tutaj wszystko może się zdarzyć.
Proszę opowiedzieć o jakiejś nietypowej akcji.
Kiedyś przylecieliśmy na miejsce wypadku drogowego i ofiarom pomagała osoba postronna. Robiła to bardzo sprawnie, byłem pod wrażeniem. W pewnym momencie poczułem jednak, że coś jest nie tak – zobaczyłam, że w uchu ma słuchawkę, a obok niej stoi trzech ochroniarzy, jak w amerykańskim filmie. Okazało się, że to była jakaś wysoko postawiono osoba z Biura Bezpieczeństwa Narodowego, a za wypadkiem, do którego przylecieliśmy, utknęła kolumna prezydenta. Nim wróciliśmy do bazy, byliśmy w wiadomościach.
Wszędzie gdzie się pojawiacie jesteście na świeczniku?
Tak. Po tylu latach pracy zdążyłem się do tego przyzwyczaić, ale jest jedna rzecz, która mnie denerwuje. Chodzi o ludzi, którzy nagrywają i utrudniają poruszanie. Dla dobrych ujęć są w stanie zrobić wszystko. Później oglądam siebie na TikToku... Nie mam tego nikomu za złe, bo polskie prawo zezwala na filmowanie ratowników medycznych w pracy, ale czy nie lepiej pomóc albo chociaż nie przeszkadzać? To nie jest tak, że my jesteśmy nadludźmi i chcemy wszystko robić sami. Czasami prosimy strażaków, żeby pomogli nam kogoś przenieść, czasami prosimy kogoś z karetki, żeby przyniósł nam jakiś sprzęt, zdarza się, że osby postronne dowożą nas do pacjenta z miejsca lądowania. To jest dla nas cenne wsparcie.
A w śmigłowcu – czym się Pan zajmuje poza medycyną?
To może zaskoczyć wiele osób, ale ratownik medyczny/pielęgniarz pełni podwójną funkcję – medyczną i operacyjną. Z jednej strony pracujemy z pacjentem, wspierając lekarza, z drugiej pomagamy pilotowi - nawigujemy, sprawdzamy parametry. To my wbijamy pilotowi współrzędne do lądowania. Jesteśmy też szkoleni na wypadek awarii – co pół roku siadamy w symulatorze i odgrywamy różne scenariusze, które – delikatnie mówiąc – nie są korzystne.

Nie boi się Pan, że śmigłowiec się zepsuje i runie na ziemię? Tak stało się kiedyś ze śmigłowcem TOPR...
Wiadomo, że w życiu wszystko może się zdarzyć, czy to w samochodzie, czy w śmigłowcu, ale staram się o tym nie myśleć. Założenie jest takie, że nie lecimy po to, żeby się rozbić, tylko po to, żeby ratować.
Zdarza się, że pacjenci wracają z podziękowaniami?
Tak. Czasem dostajemy listy, zdarzyło się też, że pacjent przywiózł do bazy ciasto. Te gesty są bardzo miłe.
A życie prywatne? Da się oddzielić emocje z pracy od czasu z rodziną?
Osobiście nie mam z tym problemu. Kiedy wracam z pracy, zmieniam kanał. Gram z synem w piłkę, biorę córkę, psa i idziemy na spacer. W wolnych chwilach łowię ryby, ćwiczę siłowo. Ogromnym wsparciem jest dla mnie moja żona.
Gdyby nie ratownictwo lotnicze, czym by się Pan zajmował?
Początkowo chciałem zostać strażakiem. Po służbie wojskowej skończyłem ratownictwo medyczne, skończyłem studium medyczne i zacząłem pracę w pogotowiu. Później studia licencjackie, magisterskie, kursy, szkolenia… naturalnym krokiem było LPR, choć nadal jeżdżę karetką. W moich decyzjach zawsze wspierała mnie żona. Nie wyobrażam sobie, żebym mógł robił coś innego.
Dziękuję za rozmowę.
Dziękuję.
źródło: Pacjenci





































