Wyszukaj w serwisie
choroby profilaktyka problemy cywilizacyjne zdrowie psychiczne żywienie zdaniem lekarza uroda i pielęgnacja dziecko
Pacjenci.pl > Profilaktyka i leczenie > Mama dwójki dzieci pokonała raka piersi. Ta historia daje nadzieję innym kobietom
Piotr Cieciuch
Piotr Cieciuch 06.10.2023 16:21

Mama dwójki dzieci pokonała raka piersi. Ta historia daje nadzieję innym kobietom

Jagna Kaczanowska "Rak i dziewczyna"
archiwum prywatne bohaterki

Nie widmo śmierci i łysa głowa, wymioty po chemii (dziś już się nie wymotuje), ale czas przez rozpoczęciem leczenia – to w raku najgorsze – wspomina Jagna Kaczanowska, która zachorowała na nowotwór piersi.

W poruszającej książce „Rak i dziewczyna" Jagna, dziennikarka i mama dzieli się swoim doświadczeniem życia z chorobą i daje innym kobietom nadzieję. Dla portalu Pacjenci.pl wraca do chwil, gdy zachorowała na nowotwór piersi:

„Znajduję guzek w piersi na początku 2021 roku. Co to? Jest twarde i z całą pewnością wcześniej tego nie było. Umawiam się czym prędzej na usg, prywatnie – czym prędzej, czyli za jakieś dwa tygodnie. Przez ten czas nie panikuję, wcale, bo mój ginekolog twierdzi, że to jakiś stan zapalny. Oczywiście, że to stan zapalny – przecież, że nie rak! Pochodzę z długowiecznej rodziny. Przez ponad 15 lat byłam wegetarianką, od wielu lat uprawiam sport, mam swojego konia. Żyję zdrowo. Nie mam raka, no skąd!

Niestety, lekarka, która robi mi usg, nie jest tego pewna. Podejrzanie długo trzyma głowicę w jednym miejscu. Potem sprawdza węzły chłonne: pod pachami, nadobojczykowe, pod żuchwą. Czysto. Poważnym głosem mówi, że powinnam wyrobić kartę DILO i zgłosić się do Narodowego Instytutu Onkologii. Zaczynam się bać. Mimo to – mam wrażenie, że to nie może być prawda. Przecież nie może mi się to stać, mam małe dzieci, własną firmę, ja… ja nie mogę mieć raka!

 

Na wyniki biopsji czekam spokojnie

Biopsję umawiam jednak prywatnie, za namową koleżanki, która przeszła raka kilka lat wcześniej, rezygnuję z wizyty w NIO. Oblegana specjalistka, radiolożka z Centrum Medycznego Miła, zgadza się mnie przyjąć na cito. To znów prawie dwa tygodnie czekania – normalnie aż kilka miesięcy. Nawet na rejestrację trudno się dodzwonić, wiszę na telefonie ponad pół godziny.

Igła do biopsji jest gruba jak szydełko, radiolożka z trudem wbija mi się w tę pierś, bo wokół twardej kulki zrobił się stan zapalny. Boli. Mimo to staram się obrócić wszystko w żart, opowiadam jakiś dowcip o jędrnych cyckach, śmiejemy się. Uff, po wszystkim. Na pewno będzie w porządku. Nie niepokoję się więc bardzo, czekając na wyniki biopsji. Zdążyłam już przeczesać cały internet i wiem, co mi jest, mam idiopatyczne ziarniniakowe zapalenie piersi, które często objawami przypomina raka – idealnie pasuję do „grupy docelowej” tej guzchoroby, bo niedawno rodziłam, mam 44 lata. To to! Więc nie ma się czym stresować, prawda?

Jagna3.jpg

Czyli mam raka?!

Telefon z Centrum Medycznego Miła, że są już wyniki biopsji, odbieram dzień po drugich urodzinach córki. „Będzie dopłata za receptory”, mówi miła pani w słuchawce, a pode mną uginają się nogi. Bo ja już wiem, że dopłaca się za receptory tylko w przypadku znalezienia komórek złośliwych – od tego zależy dalsze leczenie. Nikt nie robi badania receptorów na wyrost.

- Czyli mam raka?!? – krzyczę oskarżycielskim tonem w słuchawkę.

- No… na pewno nie jest tak źle, jak się pani wydaje – bąka głos w słuchawce.

Rozłączam się.

Czas staje, a potem przyspiesza. Mam raka! W mojej głowie jest to równoznaczne z „umieram”. Mam raka, raka, raka!

Dr Małgorzata Stelmaszuk, onkolożka, która leczyła moją przyjaciółkę, zgadza się przyjąć mnie następnego dnia. Nie jest specjalnie poruszona moją sytuacją – rak? No cóż, przypełznął. Mówi, że przed rozpoczęciem leczenia trzeba wykonać diagnostykę, sprawdzić, czy rak nie dał już przerzutów odległych. To one są straszne, to na nie się umiera – nikt nie umiera, wbrew temu, co się mówi, na raka piersi. Umiera się z powodu przerzutów do wątroby, płuc, mózgu. Umiera się, gdy zajęte rakiem organy odmawiają dalszego funkcjonowania. I teraz mamy sprawdzić, czy ten proces zaczął się już u mnie. A więc: tomografia klatki piersiowej, jamy brzusznej i miednicy małej. Oraz scyntygrafia kości, badanie z wykorzystaniem izotopu, które pozwala ocenić, czy rak nie rozsiał się do kości.

Jagna_Kaczanowska_autorka_ksiazki_Rak_i_dziewczyna_6944fcce5d.jpg

Czuję się jak konające zwierzę

Nigdy nie robiłam tych badań i jestem przerażona. Jestem zresztą przerażona non stop, od momentu, w którym się budzę, do momentu, w którym zasypiam, ukołysana ogromną dawką leków nasennych. Ciągle krzyczę. Robię awantury. To nie są takie normalne awantury, tylko karczemne, z wyzwiskami, wrzaskiem. Czuję się jak zwierzę, zapędzone w róg klatki. Konające zwierzę. Na tomografii jestem tak przerażona – i zapewne uczulona na lit, obecny w kontraście – że dostaję zaburzeń pracy serca i trzeba ściągnąć z oddziału doktora z walizeczką, żeby sprawdził, czy nie kojfnę. Na scyntygrafii jestem tak przerażona, że dostaję ataku paniki: pocę się jak mysz w worku, zamknięta w płonącej fabryce amfetaminy.

- Panowie zaczekają, zaraz będzie opis – rzuca radiolog do dwóch mężczyzn, czekających razem ze mną w holu.

- A mój? – pytam.

- Nie, no pani to ja tak szybko nie opiszę! – parska on i odpływa w dal, a ja kulę się na krześle z rozpaczy. Mam tak dużo przerzutów, że trzeba je opisywać przez kilka godzin. Jestem jednym wielkim przerzutem.

Nie przychodzi mi do głowy banalna myśl: tamci pacjenci czekali na opis jednego organu, tarczycy, nerek. U mnie przebadano cały kościec. W ciele dorosłego człowieka można wyróżnić ponad dwieście kości i wszystkie je musi dokładnie obejrzeć diagnosta, żeby sprawdzić, czy gdzieś się „nie świeci” – świecą się komórki rakowe, żarłoczne, aktywne metabolicznie.

Gdy w domu otwieram, spocona ze strachu, maila z wynikami badań, dowiaduję się, że nie mam przerzutów odległych.

Ale, ponieważ cała diagnostyka trwała dwa miesiące, mój rak przerzucił się do węzła wartowniczego, a więc, zamiast planowanej operacji, muszę zacząć od nieplanowanej i niechcianej chemioterapii. I chociaż bardzo, bardzo się jej boję, gdy zaczynam leczenie – nagle robi się znacznie łatwiej.

Fiodor Dostojewski powiedział, że człowiek jest istotą, która się do wszystkiego przyzwyczaja. Do raka – też można. I dlatego leczenie onkologiczne jest dla mnie znacznie łatwiejszym doświadczeniem, niż cały okres diagnostyki”. 

Przeczytaj fragment książki „RAK I DZIEWCZYNA" Jagny Kaczanowskiej:

„Pierwszy wlew mam 2 kwietnia 2021 roku – w Wielki Piątek. Na stronie Sejmu Rzeczypospolitej Polskiej czy-tam, że obowiązuje najściślejszy post. Oraz że dawniej wierzono, że w ten dzień po świecie grasuje zło, a żeby przed nim uchronić swoje gospodarstwo, należy obejść je trzykrotnie, a krowy wydoić w nocy, żeby czarownice nie zabrały im mleka. Podobno gospodarze dokonywali wtedy symbolicznego siewu zboża, wierząc, że potem urośnie bez chwastów. W Wielki Piątek dobry siewu początek. Wydaje się więc, że to idealny moment na początek chemioterapii. Chrystus. Zło hulające po świecie – i moim ciele. Złożenie do grobu. Smutek, umartwianie, siew bez chwastów. Zasiejmy w mojej krwi nasienie doksorubicyny i cyklofosfamidu. Obym wstała z grobu i wzeszła bez chwastów.

Moja lekarka wypisała mi tonę recept. Wychodzę ze szpitalnej apteki z dwoma torbami leków, odprowadzana profesjonalnie współczującym uśmiechem farmaceuty. W domu próbuję się w tym wszystkim rozeznać. Nie przyjmowałam żadnych leków na stałe. Brak mi doświadczenia w codziennym braniu tabletek. Gdzie je trzymać? Jak to spamiętać? Jamę ustną mam płukać dwa razy dziennie fomukalem, w razie zapalenia – pędzlować nystatyną. Nolpaza zawiera inhibitor pompy protonowej i hamuje wydzielanie kwasu żołądkowego. Co to jest pompa protonowa? Mam to w swoim ciele? Człowiek jest zagadką, naprawdę. Heparegen uchroni moją wątrobę przed uszkodzeniami i stanem zapalnym na skutek wypalenia chemią. Oby. Gdyby chciało mi się wymiotować, dodatkowo mam brać atossę albo metoklopramid. Zęby myć tylko miękką szczoteczką – o elektrycznej na dłuższy czas mogę zapomnieć, wytarłaby mi sterane tetracyklinami i kuzynami iperytu dziąsła do kości. Mam też płyn do płukania pochwy na wypadek grzybicy. Oraz najważniejszy lek: aprepitant. Trzy tabletki, jedna duża i dwie małe. Tę dużą mam wziąć tuż przed chemią, kolejną po upływie doby i dwóch dób. W skrócie: to środek blokujący ośrodek rzygania w mózgu.

Z filmów pamiętam – kto nie pamięta! – że pochemioterapii rzyga się dalej, niż się widzi. Wymioty to znany od tysiącleci sposób, w jaki organizm pozbywa

się toksyn. Właśnie dlatego śmierć po przedawkowaniu środków nasennych rzadko jest upragnioną przez wszystkich śmiercią we śnie – samobójcy duszą się

własnymi rzygowinami.

Niestety, nie mam pojęcia, bo w stresie zapomniałam zapytać, co to znaczy „tuż przed”. W momencie podawania wlewu? A generalnie, jak szybko to nastąpi? Lekarka powiedziała, że mam się stawić na izbie przyjęć szpitala w okolicach ósmej rano. Od razu po przyjęciu dostanę tę chemię? Czy to długo trwa? Nic nie wiem, jestem zielona jak trawa, to dla mnie wiedza tajemna. Do szpitala wiezie mnie tata. Po drodze wspomina kolegów. X miał raka pęcherza moczowego, kilka operacji, po ostatniej nie mógł już wychodzić z domu. Nie żyje. Y miał raka trzustki. Ojej, to źle, martwili się jego przyjaciele, ale Y mówił, że teraz to są inne czasy, da sięz tego wyjść! Usunęli mu trzustkę. Potem był w jakimś programie lekowym w Centrum Onkologii, ale już źle wyglądał i nie mówił, że da się z tego wyjść. Nie żyje.

Mój biedny tata ma kiepską heurystykę reprezentatywności osób z chorobą nowotworową. Bo nie zna nikogo, kto by się z niej wyleczył i żył. To musi być dla niego strasznie trudne. Pewnie ma gdzieś głęboko ukryty strach, że ze mną też będzie podobnie.

Całe szczęście, że moja mama ma zupełnie inną konstrukcję psychiczną. Jak miałam naście lat i świat wydawał mi się zagłębiem zła, miałam pretensje do mamy, że nie chce słuchać o krowach w rzeźni i umierających z głodu dzieciach w Sudanie. A ona po prostu jest impregnowana na dramaty, złe myśli, zamartwianie się. Cudowna cecha, na pewno to jej teraz pomaga. Ona nie dopuszcza do siebie myśli, że ja mogłabym z tego nie wyjść.

Moje dzieci od poprzedniego wieczoru są u dziadków. Mają przyjechać na śniadanie wielkanocne w niedzielę, razem z moimi rodzicami i babcią. W tym roku, wyjątkowo, Wielkanoc będzie w naszym domu. Żebym miała blisko do łóżka. I muszli klozetowej, nad którą będę haftować, chociaż nie wiem czym – z nerwów nic nie jem, ścisły post. Sejm Rzeczypospolitej Polskiej może być ze mnie dumny. Obowiązują ograniczenia związane z epidemią COVID-19. Na drzwiach do szpitala wisi kartka z informacją, że do środka wchodzić mogą tylko pacjenci.

Stajemy z tatą zdezorientowani w przedsionku. Drzwi rozsuwają się i zsuwają, jakby też niezdecydowane, czy nas wpuszczać, czy nie. Ochroniarz za nimi patrzy na nas nagląco, w dłoni trzyma termometr bezdotykowy.

– No cóż, chyba tu musimy się pożegnać – mówię i staram się uśmiechnąć krzepiąco.

– No tak – mówi tata ponuro i mnie ściska. Ochroniarz wykonuje w jego stronę zapraszający gest i wyciąga w kierunku taty termometr. Tata odwraca się na pięcie i wychodzi na zewnątrz, a ja ruszam w stronę termometru.

Zaskoczenie. Najczęściej dorosłe dzieci odprowadzają tu swoich starszych, chorych rodziców. Na odwrót chyba rzadko się zdarza. W tej chwili robi mi się bardzo, bardzo żal mojej mamy i taty. To nie fair, że muszą to przeżywać.”