Nie każdy bohater nosi pelerynę. Tak wygląda praca w LPR. Opowiada ratownik
Gdy w bazie w Bydgoszczy rozlega się sygnał alarmowy, załoga ma trzy minuty, by wzbić się w powietrze. Dla nich czas jest najcenniejszą walutą, bo od niego zależy życie pacjentów. Bartosz Rybszleger, ratownik medyczny, z którym rozmawiam, pracuje w zawodzie od ponad dwóch dekad, a od jedenastu lat jest częścią Lotniczego Pogotowia Ratunkowego.
– Pomysł pojawił się po dziesięciu latach pracy w karetkach naziemnych. Chciałem się rozwijać, widziałem jak pracują załogi LPR i stwierdziłem, że spróbuję. To było naturalne przedłużenie mojej drogi zawodowej – wspomina.
- Załoga po wezwaniu startuje w ciągu zaledwie trzech minut, a każdy lot to walka o życie i ogromna odpowiedzialność
- Ratownicy LPR muszą łączyć umiejętności medyczne z obsługą śmigłowca, działać pod presją i zachować pełną koncentrację
- Najtrudniejsze są loty do dzieci i wypadków masowych, a mimo stresu i ryzyka ratownicy nie rezygnują z misji ratowania życia
Tam przyjmują tylko najlepszych
Do LPR nie łatwo się dostać. Kandydat, poza wykształceniem, musi mieć minimum trzy lata doświadczenia w jednostkach systemu PRM, przejść badania lekarskie, testy wiedzy teoretycznej i praktycznej, a także rozmowy z psychologiem i dyrekcją.
– Przechodziłem rekrutację dwa razy. Za pierwszym razem jeden błąd praktyczny mnie wyeliminował. Wiedziałem jednak, co poprawić. Zrobiłem dodatkowe kursy i wróciłem przygotowany. To była dla mnie ważna lekcja.
Swoją pierwszą akcję mój rozmówca pamięta doskonale. – To był transport dziecka po ciężkim urazie wielonarządowym ze Słupska do Gdańska. To nie są zwykłe przewozy. Każdy taki lot to ogromna odpowiedzialność i pełna koncentracja – mówi.
Tylko 3 minuty na odlot
Dyżur w dziennych bazach LPR zaczyna się o 6:30. Sprawdzenie śmigłowca, sprzętu medycznego, łączności. – Pilot w tym czasie kontroluje maszynę technicznie, warunki pogodowe i paliwo. O 7:00 jesteśmy w pełnej gotowości. Gdy przychodzi zgłoszenie, w trzy minuty jesteśmy w powietrzu.
Ratownik medyczny / pielęgniarz w LPR ma wyjątkową funkcję. – Jestem jednocześnie medykiem i członkiem załogi lotniczej. Wspieram lekarza przy pacjencie, ale też pomagam pilotowi: prowadzę łączność radiową, czytam checklisty, kontroluję parametry śmigłowca. To praca na dwóch frontach – opowiada Rybszleger.
Załoga w Bydgoszczy lata średnio 2–4 dziennie, około 600 razy rocznie. – Każdy start to adrenalina, ale też ogromna odpowiedzialność. Najważniejsze, żeby zawsze wrócić cało i zrobić wszystko dla pacjenta.

Najtrudniejsze loty
– Największym wyzwaniem są loty do dzieci. Każdy z nas ma swoje emocje, a takich pacjentów nie ma wiele, więc doświadczenia jest mniej. Dlatego tak ważne są szkolenia. Ale najcięższą akcję pamiętam z wypadku samochodu z pociągiem. Pięć ofiar, w tym troje dzieci. Tego się nie zapomina.
LPR lata do wszystkiego, co najpoważniejsze: wypadki komunikacyjne, zatrzymania krążenia, masowe zdarzenia. – Brałem udział w akcji, gdy autobus zderzył się z ciężarówką. Na szczęście w skutkach nie było tak tragicznie, jak zapowiadały pierwsze informacje, ale sam rozmach tej akcji – kilkadziesięcioro dzieci, ogromne siły ratunkowe – zostaje w pamięci na długo. Czytaj także: Ratownik medyczny Yanek Świtała tłumaczy, jak udzielić pierwszej pomocy w NZK
Ostatnio wzrasta też liczba dramatycznych wypadków na hulajnogach. – Tego jest naprawdę dużo, często porównywalnie z wypadkami komunikacyjnymi. Najczęściej to dzieci bez kasków. Skutki są dramatyczne – urazy głowy, kalectwo, czasem śmierć. Apelowałbym o obowiązkowe kaski dla wszystkich, nie tylko do 16. roku życia.
Od kilku lat LPR lata nocą w goglach noktowizyjnych. – To ogromne wyzwanie, bo lądujemy bezpośrednio w miejscu zdarzenia, często w trudnym terenie.

Zdarza się, że na miejscu są gapie. – Po tylu latach wiemy, że jesteśmy na świeczniku. Zdarzało się, że zanim wróciliśmy do bazy, już byliśmy w telewizji czy internecie. To część tej pracy – mówi Rybszleger.
– Najgorzej jest wtedy, gdy zamiast pomóc, nagrywają telefonami. Ale często angażujemy strażaków czy osoby postronne do realnej pomocy, np. w przenoszeniu sprzętu.
Strach i stres? Nie w LPR
Zapytałam mojego rozmówcę, czy kiedykolwiek chciał to rzucić. Odpowiedź była prosta: nigdy.
– Wręcz przeciwnie. Po każdej akcji omawiamy, co można było zrobić lepiej. To motywuje. Mamy też wsparcie psychologiczne i cykliczne briefingi. Dzięki temu człowiek nie zostaje sam z emocjami. Nie znam, nikogo, kto by odszedł.
Po dyżurze Rybszleger wraca do zwykłego życia. – Gram z synem w piłkę, chodzę na spacery z córką. W wolnych chwilach łowię ryby, trenuję. Ogromnym wsparciem jest żona – bez niej byłoby dużo trudniej.
A strach? – Ryzyko jest zawsze. Samochód też może się rozbić. Ale my jesteśmy szkoleni na różne awarie – nawet pożar silnika ćwiczymy w symulatorach. Świadomość ryzyka jest, ale paraliżu nie ma. Największy strach jest zawsze o pacjenta, ale on nas nie paraliżuje, tylko zmusza do myślenia i szybkiego działania. I na tym właśnie polega ta praca. Czytaj także: Czy to prawda, że "śmierć zdejmuje buty"? Odpowiada lekarz, ratownik i policjant
źródło: Pacjenci